Internet Rzeczy, internet absurdów
Wszystko jest dla ludzi, seks też, nie ma co się krygować. Nie widzę problemu (tzn. widzę, ale jestem w stanie to zrozumieć) w podłączaniu do internetu telewizora, lodówki, zegarków, czy opasek. Ryzyka bez cienia wątpliwości są – można nas podglądać kamerą w telewizorze, przy lukach w oprogramowaniu lodówki przedostać się np. do domowej sieci, sklonować opaskę/zegarek i dzięki temu np. odblokować nasz telefon. Wciąż jednak współistnienie tych urządzeń z siecią ma sens. W przypadku gadżetu będącego antybohaterem tego wpisu już niekoniecznie. Ba – fakt, iż ktoś może chcieć korzystać ze streamingu na żywo przez WiFi z zamontowanej w nim kamery sprawia, iż wątpię w słuszność teorii Darwina. Co więcej, poziom „zabezpieczeń” opisywanego urządzenia trąci jeszcze większym absurdem.
Konfiguracja wibratora o którym od wczoraj mówi bezpieczniacki internet to podręcznikowy przykład jak nie należy tego robić. Każdy z tych gadżetów do połączenia z aplikacją kreuje własny punkt dostępowy o niemożliwej do zmienienia nazwie, z domyślnym hasłem „88888888”. Dobrze, że przynajmniej hasło można zmienić, pytanie czy ktokolwiek ze zwykłych użytkowników wpada na takie pomysły? Co więcej, każdy kto uzyska dostęp do urządzenia, może dostać się do jego panelu administracyjnego i zalogować się, wpisując login „admin” i puste hasło…
Zagrożenia? Oj multum – od przejęcia treści z kamery i ośmieszania/szantażowania właścicieli, poprzez próby włamania się do urządzenia, sterującego wibratorem, skończywszy na przejęciu go i dołączenia do botnetu budowanego w oparciu o Internet Rzeczy, włącznie z podmianą oprogramowania urządzenia, że o przejęciu kontroli nad jego aktywnością nie wspomnę.
Podsumowanie? Tutaj akurat jest trywialne. Pewne rzeczy powinny na zawsze pozostać off-line.